środa, 4 listopada 2015

Sentymentalne podróże ze smakiem

To był długi miesiąc. Historie napływały powoli, z końcem pojawiało się ich coraz więcej i więcej. Część krótka, część zaskakująco długa ;) W jury nie było zgodności, co do ostatecznego werdyktu i nie ukrywam, że wybór był bardzo trudny. Część była zabawna, część bardzo sentymentalna i nostalgiczna. Co wyróżnia akurat tę historię? Z pozoru może nic, ale im dłużej czytałam tym bardziej robiłam się głodna. I to samo odczuwał R., który po lekturze pobiegł do kuchni przygotować kolację (a jamnik niecierpliwie się oblizywał i przestępował z łapy na łapę). Karmelizowana cebula, wędzona ryba i tajemnicze purée sprawiły, że od razu zechciałam zasiąść do tego stolika. Autorka jeszcze nieświadomie uderzyła w moją czułą nutę - Toskanię, do której podróż mi się marzy. Może to właśnie ten impuls ;) Cóż innego mi zostało?
 
Płócienną torbę wraz z książkową zawartością sprezentuję Magdzie Kwiatkowskiej. Serdecznie gratuluję! :)

A wszystkim uczestniczkom i uczestnikom serdecznie dziękuję za udział. Wasze historie dostarczyły nam masę przyjemności i uśmiechu :) Żałuję, że mogłam nagrodzić tylko jedną osobę. Następnym razem naprawdę ten błąd. I myślę, że będzie to konkurs na zdjęcia ;)


Zapraszam Was teraz do słoneczniej Toskanii razem z Magdą :)



Trudne zadanie wymyśliłaś - może dlatego, że też podróżuję śledząc lokalne smaki i z każdego miejsca przywożę opowieść o jakimś smakołyku. Za nic nie potrafiłabym wybrać jednego najlepszego, więc opiszę jedno z najnowszych wspomnień. Nasza tegoroczna wakacyjna opowieść to cudowna, słoneczna Italia. Jeden wielki eksperyment, ponieważ po raz pierwszy wybraliśmy się w daleką podróż samochodem, po raz pierwszy nocowaliśmy na kempingach i byliśmy niezależni od jakiegokolwiek biura podróży. 


Początek był bardzo aktywny. Zwiedziliśmy wiele miejsc, jedliśmy uliczne jedzenie, siedząc na ławkach w malowniczych ogrodach nad jeziorem Como, wieczorami racząc się rarytasami w stylu gulaszu angielskiego z puszki na włoskich bułkach albo prozaicznych kanapek z mozzarellą i soczystymi lokalnymi pomidorami. Na świeżym powietrzu, z widokiem na zatokę Piona, wszystko smakowało wyśmienicie. Jednakże, kiedy dotarliśmy do Toskanii, do naszego przytulnego hotelu, poczuliśmy zew normalnego obiadu. W pewnym momencie wyciągnęłam do konQbka rękę z telefonem z otwartym TripAdvisorem i powiedziałam "tam nam dadzą jeść, wybieraj". Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to nie kwestia wyboru, tylko przeznaczenia.


Wsiedliśmy w samochód i wyruszyliśmy na poszukiwanie. Ponieważ była szósta, większość knajpek była jeszcze zamknięta. Kluczyliśmy po toskańskich bezdrożach, coraz bardziej głodni i sfrustrowani. Na dodatek mapa z Trip Advisora wyprowadziła nas na jakieś totalne manowce, zamiast do restauracji, która nas najbardziej ciekawiła. Kiedy już całkiem straciliśmy nadzieję i ruszyliśmy "na azymut" do najbliższej większej miejscowości, naszym oczom ukazał się szyld "Osteria le Terme". Zatrzymaliśmy się prawie z piskiem opon i zajrzeliśmy do środka. Kelnerka poinformowała nas, że otwierają za pół godziny, a że zdążyliśmy się już zakochać w tym miejscu, postanowiliśmy poczekać. Na szczęście, jak w prawie każdej włoskiej miejscowości, i tam były antyczne ruiny, które mogliśmy zwiedzić czekając. Wdrapaliśmy się na niewielkie wzgórze i wśród pozostałości po bogatej willi obserwowaliśmy zachód słońca. Jakaś para robiła sobie ślubne zdjęcia, jakaś skandynawska rodzinka penetrowała zakamarki starych łaźni, a my po prostu chłonęliśmy atmosferę włoskiego wieczoru.


Po strawie dla ducha, przyszedł czas na rozpustę kulinarną. W restauracji przywitał nas właściciel, który znalazł dla nas ostatni wolny stolik - okazało się, że bez rezerwacji dostać się tam graniczy z cudem (widzieliśmy potem wielu klientów odprawionych z kwitkiem), ale przecież to było przeznaczenie :-) Usiedliśmy, rozmarzyliśmy się nad menu i złożyliśmy zamówienie. Czekając nie mogliśmy nacieszyć się atmosferą panującą w tym miejscu. To była malutka restauracja, na rozstaju dróg, w cichej niewielkiej wiosce. Przez kilka godzin otwarcia to tam biło serce okolicy - rozbrzmiewały radosne rozmowy, wspomagane wybornym winem z kolekcji właściciela.

A potem przyszło nasze jedzenie i wszystko inne przestało istnieć.


Najbardziej zniszczyła nas przystawka - pod nazwą "dary morza" kryła się selekcja małych chapsików podawanych po jednym. Zaczęło się od delikatnej, wędzonej ryby (przypominała dorsza) podanej z świeżymi ziarnami kolorowego pieprzu i frędzelkami z tartej skórki pomarańczowej. Niesamowity zestaw aromatów i tekstur. Jak tylko skończyliśmy, magicznie pojawił się na naszym stole komplet następnych talerzyków. Tym razem z kawałkiem przepysznej ryby (chyba peklowanej w winnej marynacie) podanej na duszonej prawie do zupełnej słodkości czerwonej cebuli. Trzeci i ostatni etap to smażona, chrupiąca z zewnątrz i soczysta w  środku wielka krewetka, podana na najlepszym purée jakie kiedykolwiek jadłam. Nie wiem z czego dokładnie było, ale dało się wyczuć lekki smak karczochów i czegoś słodkawego, może selera?  Okrzykom zachwytu nie było końca, nasze dania główne również rozpieściły nas do granic możliwości. Ciężko było opuścić to miejsce, tętniące życiem i pachnące pysznym jedzeniem. Dziś, kiedy przychodzi mi jeść jakieś byle-co w biegu, często wracam myślami do tamtego wieczoru. Czas spędzony w Osterii le Terme to dla mnie kwintesencja celebracji życia.

I teraz powinnam już skończyć, bo zaczynają mi się przypominać wszystkie włoskie smakołyki, których skosztowaliśmy i mam obsesyjną potrzebę opisania ich :-)

1 komentarz:

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...